Wielkość tekstu
Interlinia
Margines
Font
Układ artykułów
Kolor tła 1
Kolor tła 2
Gradient tła
Kolor tekstu
Kolor akcentów

Świadomie zrezygnować z komfortu

Abstrakt

Powszechnie stosowany język architektury jest językiem schronienia i bezpieczeństwa. Do tego słownika modernizm dodał pojęcie komfortu. Dwudziestowieczny dom miał być skafandrem, uniezależniającym użytkownika od warunków atmosferycznych i świata przyrody. Kwestionując pojęcie komfortu i otwierając się na zmienność pór roku, wilgotności, temperatury, a także na obecność gatunków innych niż ludzkie, możemy lepiej połączyć się ze środowiskiem na zewnątrz, doświadczać cyklów przyrody. Architekturę otwartą na „dyskomfort” można tworzyć eksplorując tradycyjne rozwiązania sprzed pojawienia się elektryczności. O „analogowych” rozwiązaniach mikroklimatycznych należy myśleć w kontekście biografii planety, a także spodziewanego zaburzenia klimatu.

Z Małgorzatą Kuciewicz i Simone De Iacobisem rozmawia Katarzyna Roj

 

Katarzyna Roj: Jak rozumiecie pojęcie dyskomfortu?

Małgorzata Kuciewicz: Nasze rozumienie tego pojęcia wynika z praktyki. Gdy nasza uważność skalibrowała się na zjawiska przyrodnicze w architekturze, zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego dotychczas podchodziliśmy do niej stereotypowo, jakby była czymś, co ma nas wycinać z przyrody. Język architektury powszechnie jest językiem schronienia, bezpieczeństwa. A przecież, jeśli pomyślimy o zagrożeniach, które nas realnie dotyczą w mieście, na przykład o smogu, to architektura nigdy nie będzie tak szczelna, żeby rzeczywiście mogła być traktowana jak skafander kosmiczny. My rozumiemy architekturę inaczej. Dla nas jest ona powłoką negocjacji naszego uczestnictwa w zjawiskach przyrodniczych. Porzucamy modernistyczny mit komfortu, który sugeruje, że architektura zapewni nam idealny bąbel, w którym zapanujemy nad temperaturą, wilgotnością, nasłonecznieniem. Bo jeżeli pozwolimy, by architektura wydzielała nas ze zjawisk atmosferycznych i przyrodniczych, to na koniec będziemy mieli za oknem katastrofę klimatyczną.

Oczywiście, pojęcie dyskomfortu jest problematyczne. Musimy pamiętać, że tego słowa używamy na globalnej Północy. Gdy byliśmy na rezydencji w New Dehli, rozmowa o dyskomforcie odbywała się na zupełnie innym poziomie. To rozmowa polityczna. Dlatego nie możemy tego traktować jako przeciwieństwa komfortu. Chodzi o to, by otwierać się na rzeczy, do których nie przywykliśmy. A to, jako zwierzęta, potrafimy. Adaptujemy się na przykład do chłodu, zmroku czy do sezonowego jedzenia. Możemy też zamieszkiwać swoje otoczenie bardziej świadomi, co z niego wydzielamy, a co wchłaniamy. I pewnie dlatego tak lubimy porównanie do kuchni sezonowej, bo jest ono proste do przełożenia. Są osoby gotowe nie jeść zimą truskawek z supermarketu – skupiają się na lokalnych dostawach i tym samym celebrują przemijanie sezonów. Więc dlaczego nie miałoby się tak dziać w kontekście zamieszkiwania? Pomyślmy, że architektura mogłaby nas łączyć z sezonami, z cyklami okołodobowymi i pogodą. Byłaby – jak ubranie – kolejną powłoką, poprzez którą jesteśmy obecni w świecie.

Simone De Iacobis: Bardzo lubię to wyrażenie, że dyskomfort zostawia miejsce dla uważności. Jest to przeciwieństwo bezmyślności, w którą każe nam wierzyć współczesna produkcja architektoniczna. Przekonuje ona, że architektura musi być all inclusive, z ustaloną temperaturą, która pozostaje taka sama przez cały czas: 20 stopni Celsjusza bez względu na porę roku. Gdy jest lato, ochładzamy do takiej temperatury wnętrza, a zimą dogrzewamy je centralnym ogrzewaniem. Generalnie chodzi o to, byśmy nie zwracali uwagi na otoczenie. My za to postulujemy, by mieć na nie uważność pomimo dyskomfortu, a nawet dzięki niemu. Dobrze to ilustruje przykład kuchni sezonowej, ale też na przykład czerwono-niebieskie krzesło Gerrita Rietvelda. Gdy na nim siedzisz, czujesz swoje kości. Zyskujesz kontakt z własnym ciałem, ale też otoczeniem. Albo gdy podczas kempingu leżysz na kamiennym podłożu i odzyskujesz czucie swojego ciała. Chodzi więc o to, by architektura pozwalała ci odczuwać wilgotność, chłód i ciepło atmosfery, i pozwalała, by ciało na to reagowało. Dzięki temu możemy lepiej połączyć się ze środowiskiem na zewnątrz.

MK: Innym dobrym porównaniem jest moda. Szaty mogą być powłoką do rozmaitych rytuałów. Często wskazujemy na kimono, które ogranicza repertuar ruchów do skłonów i przysiadów. Przez swoją sztywność i geometryczność podkreśla piękno i miękkość ciała. Podobnie myślimy o architekturze jako powłoce rytuałów. Oporządzając dom, możemy celebrować upływ czasu. Polewamy wodą kamienie, by zapewnić wnętrzu wilgotność. Zaciągamy wiatrołap, by chłód nie dostawał się do domu. To coś innego niż kontrola nad mikroklimatem domu za pomocą systemu elektronicznych czujników i pilotów. Wraz z pojawieniem się elektryczności straciliśmy świadomość zamieszkiwania. A dzięki tym rytuałom mamy świadomość istnienia pewnych praw przyrody. Najczęściej przypominamy sobie o nich dopiero, gdy nam urywa gałęzie przed domem.

SDI: Przyszła mi właśnie go głowy myśl i nie wiem, czy Gosia się z nią zgodzi: architektura ma tę ambicję, by zapewniać stabilność, co odpowiada linearnej wizji ewolucji. A przecież natura rozwija się w cyklach. Więc architektura, którą my proponujemy, powinna odpowiadać na cykliczną regularność.

MK: Wysiłek poniesiony na oporządzenie domu przekłada się na komfort polegający na poczuciu połączenia z naturalnymi cyklami przyrody. Oczywiście, na świadome zamieszkiwanie możemy sobie pozwolić tylko wtedy, gdy nie odczuwamy głodu.

To, o czym mówicie, oparte jest na przesłance, że cykle te będą nadal po sobie następować, a przecież scenariusze przyszłości mówią o ich nieprzewidywalności, o wahnięciach, zaburzeniach.

MK: Dlatego mówimy o projektowaniu, które ma kierować naszą uważność na te zmiany. Jeszcze wciąż możemy cieszyć się tą sezonowością. Mamy przed sobą jakieś piętnaście cykli.

Projektowanie dyskomfortu jest ariergardą świata, jaki znamy?

MK: Posługujemy się pojęciem ariergardy, by podkreślić, że teraz bardziej niż kiedykolwiek powinniśmy skierować uwagę w stronę przemian, czasami tych wstecz. I korzystać z wiedzy dawnych pokoleń, do której obecnie przestajemy mieć dostęp. Możemy tworzyć nowe budynki zaprojektowane tak, by replikowały wybrane doświadczenia życia przed elektryfikacją. Możemy też pomieszkać w starych, tradycyjnych budynkach, wymagających ciągłej konfiguracji swoich sezonowych powłok. By przygotować dom na zimę, trzeba założyć zimowe warstwy w postaci dodatkowych okien, kurtyn czy okiennic na wypadek zamieci.

SDI: Innym przykładem jest na przykład tak zwana zimna szafka, która kiedyś zastępowała lodówkę. Umieszczana w najbardziej wysuniętej części domu, wykorzystywała mróz do chłodzenia produktów żywnościowych.

MK: To też wiąże się z ideą kuchni sezonowej, bo na przednówku dojadało się zapasy i przetwory. Taka zimna szafka pojawiała się w wielu modernistycznych budynkach mieszkalnych.

SDI: Chodzi o pomysł przechowywania zimna, który jest bardzo pięknym tematem. Może to nie jest wystarczająco zbadane, ale zetknęliśmy się z tym już na różne sposoby. Mogę podać przykłady, które spotkaliśmy w domu Zofii i Oskara Hansenów. Na przykład wykopana piwnica, która miała kumulować chłód przez cały rok. Lub usypana górka modelująca owiewający dom przeciąg. Albo inny piękny przykład, jak można przechowywać zimno, żyjąc w dużym bloku. Zaobserwowaliśmy to w Ukrainie: ziemianki w otoczeniu wysokich bloków tworzone przez mieszkańców, by przechowywać wino i warzywa. A na ostatnim Biennale Architektury w Wenecji poznaliśmy japońską tradycję przechowywania śniegu w instalacji o nazwie Melting Landscape autorstwa Kei Kaihoh. Architekt zaprezentował nowoczesną wersję yukimuro, tradycyjnej metody wykorzystującej śnieg do przechowywania żywności w górach Japonii. Mocno dotknięta zmianami klimatu mała wioska Yasuzuka opiera całą swoją gospodarkę na yukimuro. Zebrany śnieg wykorzystywany jest do wielu czynności, takich jak klimatyzacja budynków użyteczności publicznej, rolnictwo, produkcja żywności i przemysł tekstylny.

Na Dolnym Śląsku kumulowanie zimna wciąż jest znane, to spadek po niemieckim budownictwie. Moi rodzice, którzy mieszkają w starej kamienicy, mają osobne pomieszczenie, które pełni funkcję sezonowej spiżarni. Szczęśliwie metabolizm budynku nie został naruszony podczas termomodernizacji i wciąż te stare funkcje działają. Ale częste są przypadki, że funkcje te wraz z remontami zostały bezpowrotnie odcięte. To takie pars pro toto całego problemu z adaptacją: nie wiemy, do czego mamy się zaadaptować, jeżeli nie wiemy, co tracimy.

MK: Ariergarda polega właśnie na rozpoznawaniu tych starych rozwiązań architektonicznych, które bazowały na cykliczności i prawach przyrody. Jesteśmy zdziwieni, jak bardzo moderniści czerpali z takich praktyk. Ostatnio, podczas pobytu w Willi Tugendhatów w Brnie, byliśmy w zimnym pomieszczeniu, szafie na luksusowe futra i palta. Latem znosiło się tam ubrania po to, by chłód chronił je przed molami. Z kolei w Willi Stiassni garderoby wykonano z drewna pomarańczy i mahoniu – ich zapach odstraszał insekty, a także nadawał strojom aromat. To są subtelności, ale moderniści stosowali je zamiast chemii. Chodzi o to, jak przedmiot oddziałuje na przykład przez swój zapach na mieszkańców domu. Nie tylko ludzkich, bo – jak w tym przykładzie – również na owady. Takich przykładów jest wiele, o czym przekonaliśmy się, pracując nad projektem Dom odziany. Na przykład te obśmiewane słomianki nad tapczanami w blokowych mieszkaniach: ich sens był większy, niż przyszpilanie do nich zdjęć idola. Odcinały zimno ściany i – podobnie jak maty tatami – wydzielały zapach słomy, wpływając na jakość snu. O „analogowych” rozwiązaniach mikroklimatycznych myślimy w kontekście biografii planety, w kontekście spodziewanego zaburzenia klimatu. Moderniści wiedzieli, jak kierować przepływem prądów konwekcyjnych, jak wzmacniać przepływ zimnego i ciepłego powietrza, również w skali urbanistycznej. Dowiedzieliśmy się na przykład ostatnio, że nacięcie w topografii terenu, czyli na przykład tak zwany zimny rów – rów bez wody wzdłuż pagórka – kieruje przepływem zimnego powietrza. Taka wiedza jest bardzo pomocna, bo dziś szczególnie potrzebujemy wzmocnić wentylację w mieście. Pozwala nam ona myśleć o mieście mikroklimatów i kształtować jego mozaikę tak, byśmy nie piekli się wszędzie tak samo.

SDI: Rozmowa z Jackiem Damięckim rozjaśniła nam wiele kontekstów zagadnienia kontrastów termicznych. Regulowanie kanałów i rzek jest w mieście czymś oczywistym. W efekcie cieki obudowano betonem i zlikwidowano mokradła. Wiązało się to z podejściem do zagadnienia higieny, poczucia bezpieczeństwa czy mówiąc najogólniej – ogólnomiejskim komfortem. A przecież rolą naturalnych rzek było też dostarczanie chłodnego powietrza. Myśląc więc o komforcie w mieście, pamiętajmy, że koncept ten wpłynął na wytworzenie tak zwanej miejskiej wyspy ciepła.

Teraz rozumiem: projektowanie komfortu pozbawia nas tylu subtelności w odbiorze, a dyskomfort nie jest ani tego przeciwieństwem, ani celem samym w sobie, lecz rodzajem protokołu, który przybliża nas do realnego świata. Ze wszystkimi jego cyklami i prawami fizycznymi czy atmosferycznymi. Co jednak z tym politycznym wymiarem pojęcia? Czy da się sprawiedliwie dystrybuować dyskomfort? Interesują was jednostki, czy…?

MK: …Interesują nas zbiorowości zamieszkujące dane miasto. Oczywiście uczymy się tego myślenia, celebrując nasze relacje z najbliższym otoczeniem, obserwując dom w relacji do warunków panujących na zewnątrz. Ale ostatecznie interesują nas sposoby zamieszkiwania miasta, czyli duża skala. Szczególnie w kontekście nieoczekiwanego spotkania z innymi mieszkańcami, na przykład zwierzętami. I tu przykładem, którym najczęściej się posługujemy, jest ograniczanie zanieczyszczenia światłem. Prześwietlamy otoczenie, by czuć się bezpiecznie, ale zaburza to cykle dobowe zarówno zwierzętom, jak i nam. Przecież i my potrzebujemy nocy, by nasz zegar biologiczny mógł dobrze funkcjonować. A najczęściej koszt środowiskowy naszych działań i wyborów przerzucamy na innych. Emanując ciepło z klimatyzatora, wpływamy na mikroklimat sąsiadów. Ciepło, którego nie chcemy w naszych wnętrzach, dosłownie wyrzucamy na zewnątrz. I tak jak w debacie publicznej wybrzmiewa potrzeba zaciemniania miast, tak czeka nas dyskusja, jak regulować zły wpływ na mikroklimat sąsiadów, by ludzie zrozumieli, że ich strefa komfortu, na którą składa się potrzeba ochłodzonej temperatury, wpływa na bilans termiczny sąsiednich miejsc.

SDI: W 2020 roku zrealizowaliśmy program w CSW Zamek Ujazdowski – chciałbym podkreślić, że projekt ten został zaplanowany przed zmianą władzy w tej instytucji – zatytułowany Siedlisko Warszawa. W jego ramach przeprowadziliśmy wiele rozmów z ekspertami, w tym z Martą Szulkin, biolożką ewolucyjną, która pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Zapytaliśmy ją, co możemy zrobić, by żyć w obustronnej zgodzie ze zwierzętami w mieście. Odpowiedziała, że zwierzęta mają bardzo proste potrzeby, całkiem zbliżone do naszych. Jak to, że potrzebują bezpiecznego miejsca do snu. I nawet najzwyklejsze zakamarki w fasadach budynków, w którym skryją się małe ssaki, ptaki czy owady, mogą być w tym pomocne. Oznacza to, że nawet nie musimy sobie tego komfortu aż zanadto odmawiać, zapraszając zwierzęta do swoich wnętrz. Wystarczy, że przemodelujemy sposób, w jaki kształtujemy architekturę.

MK: To były bardzo inspirujące rozmowy. Dowiedziałam się na przykład, że trwają badania nad zmianami kolorystyki muszli ślimaków – ich przebarwienia odpowiadają wzrostowi temperatury w mieście. Lub o sikorkach, które pod wpływem przesunięć cykli fenologicznych mają zaburzone cykle życiowe. Zwierzęta, adaptując się do lokalnych warunków, pokazują nam, jak się one zmieniają.

Czy to przełożyło się na ideę Dzielnicy Zwierząt?

MK: Ostatnio wszyscy zrozumieliśmy koncepcję zdrowia cyrkularnego, gdy okazało się, że zdrowie zwierząt ma bezpośrednie przełożenie na nas. Musimy zadbać o zwierzęta, bo od przyrodników wiemy, że one nie mają się gdzie podziać. Nie-miasto jest przecież równie uprzemysłowione i zanieczyszczone. Nie ma już dzikości, jest jeden wielki antropogen, świat przekształcony przez człowieka. Musimy się więc otworzyć na obecność zwierząt w miastach. A miasta były naturalnym środowiskiem życia zwierząt do okresu modernizmu do momentu, kiedy koncepcja sanityzacji zaczęła nas od nich oddzielać. Z miasta zniknęły targi, rzeźnie. Zmienił się też transport i zaprzestano używać do jego obsługi koni. Tymczasem dla wielu osób spoza miasta obcowanie ze zwierzętami jest wciąż czymś naturalnym.

A wszystko to w imię nowocześnie pomyślanego komfortu. 

MK: Nie rozumiemy przez to świata zwierząt. A nam chodzi o taki rodzaj zrozumienia, by widząc wiele kopców kreta w ogrodzie, umieć odczytać, że najprawdopodobniej ogrodzenie jest zbyt głęboko podmurowane i zwierzę nie ma jak się wydostać. Powinniśmy umieć interpretować ślady obecności zwierząt, rozróżniać na przykład ich odchody…

A gdy myślisz „świat zwierząt”, to co masz właściwie na myśli?

MK: Zwierzęta wolno żyjące. Zaczęliśmy zwracać uwagę na gady i płazy, bo te są w mieście szczególnie zagrożone. Ptaki z kolei cieszą się dobrą sławą, są ofiarą „bambinizacji”, są po prostu lubiane. Inaczej niż na przykład owady. Wszyscy mamy na ich punkcie fobie.

Są jeszcze zwierzęta zamknięte w ogrodach zoologicznych. W jednym z wywiadów powiedzieliście, że niedługo będziemy o nich myśleć tak jak o konstrukcie „ludzkiego zoo”: osobach z terenów niezurbanizowanych, przetrzymywanych w etnodekoracjach, wystawionych na ludzkie spojrzenie.

MK: To więcej niż pewne, że metropolitalne ogrody zoologiczne usytuowane w centrum miast będą likwidowane. Zachowawcze programy hodowlane stanowią już dziś tematy laboratoryjne, niepowiązane z rozrywką publiczności. Samo trzymanie osobników w parach, na wzór biblijnej Arki, nie ma sensu. Przykład: potrzeba stada hipopotamów, żeby chciały się rozmnażać. W zoo zazwyczaj mamy kilka osobników. Nie jesteśmy w stanie odtwarzać naturalnych zasad panujących w wolnych stadach. Dodatkowo, warszawskie zoo jest specyficzne, bo powstawało z myślą o odbudowie lokalnej fauny. A większość to postkolonialny format, budowany na przykładzie wystaw okazów z terenów podbitych. Nauczyliśmy się też, że zwierzęta egzotyczne, które mieszkają w warszawskim zoo, to są warszawskie zwierzęta, przeszły aklimatyzację przez kilka generacji. Mieszkająca tu żyrafa niewiele ma już wspólnego z Afryką, odkąd nauczyła się lizać sople lodu. My wyznaczyliśmy horyzont czasowy w 2070 roku, kiedy to zoo może się przekształcić, a może nawet zaniknie. Obliczyliśmy to na podstawie wieku zwierząt. I teraz pytanie: co zrobić z tak wielkim obszarem, czy powinna wjechać tam taka sama struktura, jak wszędzie indziej? Bo te metropolitalne ogrody zoologiczne to atrakcyjne tereny, najczęściej połączone z jakimś korytarzem wodnym; w Warszawie jest to kieszeń korytarza Wisły, naturalnego ekoduktu, po którym poruszają się zwierzęta. To mogłaby być naturalna dzielnica dedykowana społeczności wolno żyjących zwierząt, ale też recepcji zwierząt, które wraz z katastrofą klimatyczną zaczną tu migrować. To miejsce mogłoby więc bioreagować, gdy pewne migracje zaczną być kłopotliwe. Tylko balansując świat przyrody, jesteśmy w stanie zyskać naturalną odporność, żeby nie doszło do czegoś drastycznego.

Taka dzielnica mogłaby też mieć więcej funkcji: oferować na przykład infrastrukturę, która wzmocniłaby płazy. Brakuje stawów, do których można by odwieźć kijanki. Choć są chronione, to łatwo giną, a żyją najczęściej w dołach fundamentowych jakichś inwestycji. Zapewnienie im bezpiecznego miejsca nie zatrzyma budowy. Zaobserwowaliśmy też, że sprzężenia miasta i zoo są bardzo silne: koszonka, liściówka – wszystko to, co wynika z prowadzonych miejskich prac ogrodniczych. Ten metabolizm mógłby też wspierać wolno żyjące zwierzęta i organizmy. I to zahacza znów o motyw dyskomfortu i potrzeby odczarowania „brudnych” procesów w mieście: rozpadu, rozkładu, gnicia, które też wyprosiliśmy z miasta.

SDI: I tu znów powraca motyw cyrkularności przyrody. Usuwając z miast powalone drzewa, nie pozwalamy na działanie grzybów, które przemieniają materię i zapewniają regenerację ekosystemu. To coś, co możemy zaobserwować w lasach naturalnych. Miasto jest tym procesom nieprzychylne.

MK: Przez to, że każdy proces próchniczy kończy się ścięciem drzewa, nie ma powoli dziupli, naturalnych form zamieszkania dla wszystkich „dziuplastych” ptaków i gryzoni. Ostatnio narysowaliśmy taki spróchniały konar z dziuplą, przywiązany do zdrowego drzewa. Nie musielibyśmy wtedy robić ich z ceramiki czy plastiku. Tylko wtedy potrzebujemy takie miejsce w mieście, w którym pozwalamy na procesy próchnienia.

SDI: Nie mamy gotowego przepisu na Dzielnicę zwierząt, raczej intuicję. Ale jak wspomniała Małgosia, teren zoo jest to duży teren powiązany z korytarzem ekologicznym. Mógłby być miejscem, w którym dzika przyroda graniczy ze światem zurbanizowanym. Taki ekoton, czyli obszar przejściowy między dwoma sąsiadującymi ekosystemami. Bo miasto to też rodzaj ekosystemu, choć o antropogenicznym pochodzeniu. Wyobrażamy to sobie jako teren negocjacji pomiędzy tymi dwoma światami i wiemy, że w dużej mierze oparty on będzie na dyskomforcie. Ale chcielibyśmy powrócić do tego mitu założycielskiego warszawskiego zoo, że ma służyć bardziej środowisku dzikiej przyrody niż środowisku ludzkiemu. I cała infrastruktura, która miałaby tam zaistnieć, miałaby pielęgnować i wspierać te „brudne” procesy naturalne.

MK: Ważnym elementem tego założenia byłoby też Centrum Porozumień Międzygatunkowych, bo to niezrozumienie zwierząt jest jednym powodów, dla których w ogóle czujemy dyskomfort w kontakcie z nimi. W programie centrum byłaby nauka śladów, tak byśmy się świadomie mijali.

SDI: Mówiliśmy o cyklu sezonów przyrodniczych, ale chciałbym wspomnieć jeszcze o cyklu dnia i nocy, jest on bowiem powodem, dla którego rozmijamy się z wieloma zwierzętami. Mamy po prostu inny zegar biologiczny. Większość zwierząt żyjących na wolności swoją największą aktywność ma w nocy lub w tej trzeciej porze, tak zwanej krepuskularnej: o świcie lub o zachodzie słońca. I kluczowe jest, by wyobrazić sobie naszą współegzystencję w mieście: jesteśmy aktywni w innym czasie.

MK: Przypomina mi się tak zwany ptasi zegar, to znaczy umiejętność podania konkretnej godziny po przebudzeniu, w zależności od tego, które ptasie odgłosy słyszy się za oknem. Ale chciałabym wrócić jeszcze do tych brudnych procesów. Gdy myślimy o architekturze w mieście, to bardziej chodzi nam o doznanie wzrokowe – kształty czy kolory. Tymczasem świat zwierząt jest odmienny, bo dla nich pozostałe zmysły są dużo ważniejsze niż wzrok i jednocześnie mają zupełnie inne przywiązanie do podłoża. Ważne jest to przestawienie z myślenia o mieszkańcu, który jest wzrokowcem pionowo chodzącym po ziemi, na chropowatość, intensywność zapachów, zmianę ciśnień w powietrzu, wyczuwanie stron nawiewnych i zawiewnych. Zwierzęta nawigują głównie przez odnajdywanie się w tych zjawiskach przyrodniczych. Tego możemy się od nich nauczyć. Najtrudniejsza jest jednak zmiana perspektywy. Projektowanie dla zwierząt to nie tworzenie poideł czy paśników. Jest to takie projektowanie, które nie zaburza im życia lub więcej – tworzy mikroklimaty, które są niewygodne dla człowieka, ale im potrzebne, jak na przykład ciemne i wilgotne nory. Albo wyraża się w tym, że jak prowadzimy podziemną infrastrukturę, to rozumiemy, że ona drga i zaburza życie wszystkim istotom żyjącym w glebie.

Jestem zachwycona taką wizją zamieszkiwania. Co musimy zrobić, by się do niej fizycznie przybliżyć?

MK: Mnie osobiście pomógł trening uważności, zrezygnowanie z klimatyzacji, przykręcenie ogrzewania, zdjęcie zasłon z okien i obserwacja niuansów. Zakładam częściej w domu sweter, a nocą mam pod ręką opaskę na oczy, gdy po pierwszym przebudzeniu chcę dospać. Nie wymuszam mojego rytmu na roślinach. W biurze zaprzyjaźniliśmy się z pająkami, nie panikujemy na widok mrówki czy muchy, negocjujemy, na przykład systemem opakowań przekąsek. Prowadzimy wodną rabatkę i uczymy się jej pielęgnacji na własnych błędach. Częściej wychodzimy w teren, wąchamy, słuchamy i macamy. Podpatrujemy dzieciaki i ich zmysł zachwytu. Przesuwanie granicy własnego komfortu inspiruje w wyszukiwaniu nowych tematów architektonicznych. Zapraszamy do kontaktu wszystkich, których interesuje wzmacnianie architekturą przyrody, nasze rozpoznania w temacie miejskich mokradeł, hydrobotaniki, potencjału domów ze stawami na balkonach czy dachach. Chętnie zaangażujemy się w tworzenie testowych glebariów, butwisk czy innych miejsc nieoczywistych spotkań.